Po 10 godzinach w autobusie dojeżdżamy do Fezu na 5 rano. Szybka kawka i śniadanie w kawiarni przy dworcu i wyruszamy w poszukiwaniu medyny. Szybko udaje nam się zgubić, ale złapana petit taxi zawozi nas pod Bab Bu Joule. Zostawiamy plecak w kawiarni i idziemy zwiedzać.
Opisywana w przewodniku stara medyna wygląda jak jeden wielki śmietnik. Z wąskich uliczek nie widać nic, a po wyjściu na taras w restauracji otaczają nas anteny satelitarnem tony śmieci na dachach i ulicach, a gdzie niegdzie widać minarety meczetow.
Nie da się opisać słowami tego, co tu się dzieje, smrodu z garbiarni, ciasnych zaułków (w których co chwilę się gubimym wywołując uśmiech na twarzach tubylców gdy mijamy ich po raz trzeci). Lokalesi stale nas zaczepiają, dopiero założenie przez Gosię arafatki na głowę nieco to zmniejsza.
Po wyjściu poza medynę rozpościera się ona przed nami w całej okazałości, a wokół widzimy jeszcze gorsze slumsy.
Już nie możemy się doczekać wyjazdu z tego miasta, chociaż robi niesamowite wrażenie - po prostu katharsis ;)